A poza tym jako jedyna została wezwana przez zaaferowaną sąsiadkę na miejsce zdarzeń w owym pamiętnym dniu 12 marca, kiedy po Tońcię przyjechała karetka (bo tylko jej numer, spośród numerów wszystkich krewnych, Tońcia miała zapisany przy telefonie, tuż obok numeru na policję i na pogotowie (...). Nie trzeba dodawać, że ani
Felicyta-Katarzyna, ani Todek, ani żadne z dzieci tych dwojga oczywiście kluczy nie miało, bo pieniężne źródła Tońci wyschły już dawno (czy raczej: już dawno zostały wychłeptane), a kura znosząca złote jajka, której zaciął się mechanizm znoszenia, niespecjalnie ich interesowała.
Teraz jednak wszyscy, a już zwłaszcza
Felicyta-Katarzyna, zaczęli kombinować i obliczać w pamięci, ile forsy mogło jeszcze Tońci zostać. I czy trzyma ją w banku, między prześcieradłami w tapczanie, w skrytce pod parkietem? Nagle wszyscy uprzytomnili sobie, że warto by było zorientować się, co można znaleźć w mieszkaniu Tońci na Siedlcach, zanim któraś z konkurencyjnych gałęzi klanu rozszabruje wszystko do ostatniej monetki, ostatniego pierścionka; zebrali się w sobie, naradzili i wystąpili do Marylki o komisyjne otwarcie mieszkania i komisyjne tegoż przeszukanie, ponieważ śmierć ciotki jest tylko kwestią dni, jeśli nie godzin. A Marylka, jedyna depozytariuszka kluczy, zgodziła się je dostarczyć, choć potem sobie pluła w brodę, że pozwoliła na te żenujące sceny, które miały się rozegrać w dwóch małych pokoikach.
Najszybsza była Halina, bądź co bądź córka sklepikarza z Przywidza, zaprawiona w tego typu bojach; we krwi miała wykrywanie i wybebeszanie skrytek, więc od razu skierowała się w kilka nieoczywistych miejsc; za nią latała Felicyta, żeby jej patrzeć na ręce i uniemożliwić schowanie jakiejś części łupu, który miał zostać podzielony uczciwie, zgodnie z pradawnymi regułami rodzinnego
szabrownictwa. Synowie Haliny i Todka działali raczej prostacko: brali się do podnoszenia komód, przesuwania szaf, opukiwania i wykręcania stołowych nóg. Na próżno.
NKJP: Jacek Dehnel, Balzakaina, 2008