Samo słowo strajk brzmiało wtedy tak dziwnie dla ucha, że wyglądało na prowokację. Każdy wiedział, że w Polsce strajki zdarzały się wyłącznie przed wojną, że to forma walki robotników z obcym, kapitalistycznym państwem. A przecież PRL to było państwo swoje, więc takie gadanie zakrawało na bluźnierstwo. Może gdyby to powiedział robotnik... Ale Andrzej Szeliga był inżynierkiem z biura, z działu BHP, a więc kimś podwójnie zasługującym na niechęć. Jak wszyscy umysłowi był dla nas, prawdziwych roboli, darmozjadem, pasożytującym na naszym pocie i łzach. A już behapowców wszyscy na wydziale mieli za
swołocz szczególną. Tylko przeszkadzali w robocie i można się było przez nich pożegnać z premią.
NKJP: Marek Harny, Zdrajca, 2007