Historia Dobrego słownika

z Łukaszem Szałkiewiczem rozmawia Agnieszka Antkowiak

JAK WOJTEK ZOSTAŁ STRAŻAKIEM

Muzeum Zabawek w Kudowie-Zdroju

— Kojarzy pan? — pytam.

— Tak, była taka bajka — śmieje się dr Szałkiewicz. — Ale u mnie zaczęło się to nie w dziecięctwie, lecz na studiach. Nie mieliśmy w domu komputera i zostawałem dłużej na uczelni, by skorzystać z udostępnianych studentom sal komputerowych.

To wtedy zaczęła się jego przygoda ze scrabble'ami. A dokładniej — z literakami, w które grywał na portalu Kurnik.pl. Najbardziej jednak zainteresowały go nie słowne układanki, lecz powstający słownik, mający służyć graczom do sprawdzania dopuszczalności słów w grze. W słowniku tym zbierano hasła ze wszystkich słowników wydanych po 1990 roku, wobec czego szybko stał się on ogromną, na dodatek ogólnie dostępną, bazą słów. Zaczął służyć nie tylko do gier słownych, ale też np. do sprawdzania pisowni (w tym w pakietach biurowych czy przeglądarkach internetowych), interesował osoby zajmujące się automatycznym przetwarzaniem języka. Wzbudzał również jednak wiele kontrowersji, ponieważ zawierał pełną odmianę wszystkich wyrazów, w tym wiele form nieużywanych na co dzień, choć poprawnych gramatycznie. Co rusz wybuchały więc zażarte dyskusje pod kolejnymi słowami.

— Czy to odpowiadanie na komentarze rozwinęło pana językoznawczo?

— Też, choć w ogóle sama praca nad słownikiem przynosiła bardzo dużo problemów lingwistycznych. To było fascynujące doświadczenie. A pojawianie się złośliwych dyskutantów też znalazło swój szczęśliwy finał.

— To znaczy?

— Jedna osoba bardzo zawzięcie odsądzała nas od czci i wiary. Pisała listy w różne miejsca, szkalujące nas i słownik. Napisała też do poradni językowej UJ, a w odpowiedzi prof. Skarżyński zgodził się ze wszystkimi tezami oraz odradził „zaglądanie na wiadomą witrynę".

— Zdenerwował się pan?

— Ba, napisałem długą ripostę, zażądałem zdjęcia pytania i odpowiedzi ze stron poradni, wyjaśniłem też wiele kwestii.

— Jaki był efekt?

— Hm, dość zaskakujący... Przynajmniej wtedy dla mnie. Dostałem równie długą odpowiedź, zakończoną podziękowaniem za list, ponieważ był to bodaj drugi przypadek listu polemicznego w ciągu trzech lat istnienia poradni, z którego profesor sam mógł się czegoś dowiedzieć (tak mi wtedy napisał).

— To miłe.

— A to nie wszystko. Dalsza korespondencja doprowadziła do tego, że profesor zaproponował mi napisanie artykułu do czasopisma językoznawczego UJ. To był dla mnie lekki szok: jak to, ja? Ale to był ten pierwszy moment, gdy pomyślałem: może warto z tego hobby zrobić coś więcej. A artykułu wtedy napisać nie mogłem z przyczyn formalnych, nie byłem pracownikiem naukowym ani doktorantem, tylko studentem ostatniego roku ekonomii.

— Poznał pan potem profesora Skarżyńskiego osobiście?

— Tak, choć zupełnie przypadkiem. Gdy byłem już doktorantem, spotkaliśmy się... na stołówce Uniwersytetu Warszawskiego (profesor jest z Krakowa). Oczywiście powiedziałem mu wtedy, że zapewne nawet nie zdaje sobie sprawy, jaki miał wpływ na moje decyzje. Podziękowałem mu za to.

— Co odpowiedział?

— „O, to jeszcze pan nie jest świadom, jak panu zniszczyłem życie". Oczywiście sympatycznym i żartobliwym tonem.

OD EKONOMISTY DO POLONISTY

Szałkiewicz i Bańko po promocji doktorskiej

— Czyli poszedł pan robić doktorat, żeby móc napisać artykuł.

— He, he, trochę może tak. Zresztą, faktycznie artykuł tam opublikowałem, do dziś chyba mój najlepszy. Ale to osobna historia.

— To po co panu był ten doktorat?

— Chciałem wydać w Internecie słownik nowego typu. Przypomniałem sobie o tym w zasadzie po pięciu latach, gdy już zostałem doktorem. Przez te pięć lat dużo się działo, zwłaszcza że mieszkałem cały czas we Wrocławiu, a studia doktoranckie odbywałem na Uniwersytecie Warszawskim, w trybie dziennym.

— Chyba pan żartuje.

— Na Wydziale Polonistyki UW byłem swego rodzaju zjawiskiem. Pani Agnieszko, tu jest w ogóle co najmniej kilka niezwykłych historii. Jak się dostawałem na studia doktoranckie, jak...

— Zaraz, pan tam szedł jako magister ekonomii?

— Tak. O, powiedzmy to od końca. Na obronie doktorskiej pierwszym punktem jest przedstawienie sylwetki doktoranta przez promotora. Mój kochany profesor Bańko zaczął jakoś tak: „Pan mgr Łukasz Szałkiewicz jest z wykształcenia ekonomistą. W 2006 roku ukończył Akademię Ekonomiczną we Wrocławiu. W zawodzie przepracował tylko kilka miesięcy: firma, w której zatrudnił się po studiach, wkrótce upadła. Od tej pory pan Łukasz działa na własny rachunek, prowadząc niedużą firmę edukacyjną".

— Oj...

— Właśnie nie „oj". To wtedy rozładowało atmosferę. Poza tym wzbudziło zainteresowanie: ci, którzy o tych faktach nie wiedzieli, podnieśli z zaciekawieniem głowę. W tej prezentacji mojej osoby profesor Bańko umieścił pod koniec jeszcze jeden ciekawy fakt: podczas studiów doktoranckich, cały czas mieszkając we Wrocławiu, przejechałem w pociągu ponad 70 000 kilometrów między Wrocławiem a Warszawą.

— Zaraz, zaraz. To o to chodzi w tym dwukrotnym okrążeniu Ziemi, aby zbudować Dobry słownik?

— Trafiła pani.

TO NIE SĄ CZASY DLA KOPALIŃSKICH

— Dobry słownik powstawał pięć lat?

— Skąd pani wie?

— W Internecie można znaleźć informację o słowniku sprzed pięciu lat.

— Ha, znalazła to pani?! To było ciekawe doświadczenie, interesujący konkurs i początki myślenia w kategoriach biznesowych. Niestety, z tamtego czasu został tylko biznesplan i ładne zdjęcie w lokalnej Gazecie Wyborczej.

Łukasz Szałkiewicz
źródło: wroclaw.gazeta.pl, 2009 (Fot. Łukasz Giza/AG)

— W konkursie wygrał projekt Naszslownik.pl...

— Bo miała być społecznościowka, trochę jak ten słownik na Kurniku. Myślę sobie, ok, mam bazę, ale co teraz, mamy powielać błędy? O nie, możemy się wzorować, ale zróbmy nowy słownik, kom-plet-nie nowy. Ale duży słownik musi tworzyć dużo ludzi, dużo pieniędzy, dużo lat, uff, nie mamy pieniędzy, mamy malutki zespół, który pracuje z pasji i za przyszłe profity.

— Rozumiem, że musiał pan znaleźć jakiś model zastępczy.

— Tak! Po co użytkownikom tłumaczyć znaczenia słów piasek, dom, krzesło? Dajmy im tylko to, czego potrzebują, z czym mają problem; i dajmy im możliwość zapytania o to. Stąd pomysł, żeby zawrzeć w jednym miejscu wskazówki, które mogą pomóc w uporaniu się z najtrudniejszymi (czy może raczej najczęstszymi) problemami. Od razu zastrzegam, że nie mamy tu żadnego monopolu — nasze intencje odległe są również od wywyższania się, krytykowania kogoś czy wytykania komuś błędów. Mamy być jak jabłka: polscy, smaczni i dostępni. Tak właśnie symbolicznie nasz słownik zmienił nazwę na Dobry słownik.

— O poprawności językowej też w słowniku piszecie.

— No tak, bo tu też można wyznaczyć wyższe standardy. Mam na myśli zgodność wskazówek z rzeczywistością językową. Wie pani, początkowo nie miałem zamiaru zajmować się poprawnością. Prócz samych słowników i leksykografii fascynowała mnie gramatyka, a zwłaszcza fleksja języka polskiego. Z tym zresztą związana była moja praca przy Narodowym Korpusie Języka Polskiego, a potem w Instytucie Podstaw Informatyki PAN. Przy pisaniu pracy doktorskiej musiałem jednak zgłębić bardziej semantykę i pragmatykę. To wszystko było wspaniałą bazą do tego, żeby zająć się też poprawnością językową. Oczywiście, musiałem przyswoić dużo nowej wiedzy, wciąż się uczę, ale cieszę się, że tak to wszystko przebiegło, w takiej kolejności.

— Trzeba przyznać, że zacięcia Panu nie brakuje.

— Pamiętam, że gdy zmarł Władysław Kopaliński, przeczytałem w jednej z gazet taką refleksję, że coś się skończyło. To już nie są czasy, gdy jeden skrupulatny leksykograf może pisać słownik. Żeby była jasność: my porwaliśmy się na coś absolutnie niewykonalnego. Zrobić na nowo taki słownik, autentycznie na nowo... Ale mieliśmy też swój model działania. Wiedzieliśmy, co chcemy zaproponować, tak aby spełniać realne potrzeby użytkowników, a nie widzimisię twórców.

— A PWN ma teraz dość podobną stronę.

— Pani Agnieszko, proszę sobie wyobrazić, że Dobry słownik był faktycznie budowany przez ostatnie dwa lata (wcześniej to była zalążkowa faza), a wygląd strony i tym podobne rzeczy mieliśmy zaprojektowane na rok przed startem. Mam na to papiery. I na cztery dni przed naszym startem PWN umieszcza podobną stronę i na szybko ją dopracowuje.

— Co to oznacza?

— Że ruszyliśmy z posad bryłę świata. A Dobry słownik się tak naprawdę od środka bardzo różni. Wiedzą o tym nasi klienci.

MINIZESPÓŁ ŻYCZEŃ

Redaktorzy Dobrego słownika

Gdy pytam go o zespół, wspomina film „Blues Brothers". Dla tych, którzy nie widzieli: to radosna, zwariowana muzyczna komedia. Jake Blues (w tej roli John Belushi) organizuje po wyjściu z więzienia powrót swojego starego, bluesowego zespołu muzycznego, aby zebrać pieniądze na uratowanie sierocińca, w którym wychował się z Elwoodem, swoim bratem (w tej roli Dan Aykroyd). Odbudowanie zespołu i zorganizowanie koncertu to jednak nie taka prosta sprawa, gdy ma się na karku byłą narzeczoną, policję, rozzłoszczonych muzyków country czy nazistów z Illinois.

— Tylko u nas trwało to jeszcze dłużej — śmieje się Szałkiewicz. — Ale może efekt będzie trwalszy!

— Czy brał Pan pod uwagę, że to może nie wypalić?

— Ależ skąd! Pamięta pani kwestię Elwooda, granego przez Dana Aykroyda? Z tą swoją śmiertelnie poważną, a równocześnie lekko zadziorną miną, mówił zawadiacko „We're on a mission from God". No więc, my też mamy misję od Boga.


— Czytałam, że mówicie o sobie „trzej muszkieterowie"?

— Tak, to dotyczy redaktorów, czyli mnie, Artura Czesaka i Sebastiana Żurowskiego. Wspaniali koledzy, dali się porwać pasji. Jak muszkieterowie z powieści Dumasa, nie ma rzeczy niemożliwych. To wiąże się też z płatnościami za pełny dostęp do słownika. Muszkieterzy muszą przecież z czegoś żyć, by móc walczyć i nie paść z głodu. Dzięki temu, że Dobry słownik jest przedsięwzięciem komercyjnym, jest niezależny od nikogo i w pełni autorski. Służymy tylko jej królewskiej mości, czyli naszym użytkownikom. Język to nasza pasja, a dzięki Dobremu słownikowi sami wiele się nauczyliśmy i chcemy się tym doświadczeniem dzielić z innymi.

— To Dobry słownik nie korzystał z żadnego grantu? A może unijnej dotacji?

— Nie, wszystko robiliśmy wyłącznie z własnych środków, nie korzystaliśmy z żadnego dofinansowania, z żadnych publicznych pieniędzy.

— Zaplecze techniczne też jest?

— Jasne! Tomek Suchanek, informatyk, nieoceniona pomoc techniczna i ogólnoprojektowa, bez niego niczego by nie było. Kamil Frydel, twórca i opiekun programu redakcyjnego, nasz techniczny skarb narodowy. Współpraca z nimi ogromnie wiele mnie też nauczyła. Chciałbym jeszcze wspomnieć pomagających w różny sposób: Marcina Miłkowskiego, Kubę Szymczaka i Miłosza Wrzałka.

— Często czyta się, że w różnego rodzaju projektach najważniejszy jest nie pomysł, lecz ludzie.

— Tak jest! A teraz, pozwoli pani, odmelduję się już.

Naszą rozmowę kończymy o 8:40. Jest dzień roboczy, więc dr Szałkiewicz zaczyna zaraz swój dyżur w Dobrym słowniku. Oby wrogie siły kardynała Richelieu nie złamały zapału słownikowych muszkieterów.

Sprawdź też:
stronę o zespole DS
stronę o słowniku
newsy, porady + e-book